„Mały Księżyc”

„Mały Księżyc”

Nie wiedziałam o nim nic

Nie wiedziałam o nim nic — oprócz jednego wiersza w „Kwadrydze”. Wiersz nazywał się ZOO. Nawet nie umiem powiedzieć, czy mi się podobał. Zresztą zbliżała się matura, wiersz wyleciał mi z głowy. Rodzina uważała, że jeszcze za wcześnie na dalszą naukę. Ten rok po maturze w moim niewielkim mieście to był okres pochłaniania wierszy. Odkrywałam dla siebie Jesienina, Rimbauda, Baudelaire'a. Gałczyńskiego nie znałam. Te jakieś „Smoki”, „Czerwone Lwy” z jego wierszami nie docierały do mojego miasta.

Wreszcie wiosną następnego roku (1929. — przyp. K. G.) wyprawiono mnie do Warszawy z kategorycznym rozkazem zapisania się na romanistykę. Pomimo młodego wieku musiałam być bardzo samodzielną dziewczyną, bo wzięłam pierwszą lepszą (zresztą całkiem niezłą) posadę w „Czerwoniaku” i posłusznie zapisałam się na romanistykę. Przecież do jesieni było jeszcze tak daleko! Zajęłam wspólny pokój z moją szkolną koleżanką — Marychną — u jej ciotek. Kiedyś w majowy niedzielny ranek Marychna poznała mnie w „Ziemiańskiej” ze swoim przyjacielem, Lucjanem Szenwaldem. Właśnie wtedy przyszedł Gałczyński. Zobaczyłam rozczochrane czarne włosy i oczy bardzo duże, zielone, mrużące się jak u kota. Pamiętam, że Szenwald przywitał się z nim między stolikami, przez chwilę o czymś mówili. Potem nagle Gałczyński podszedł i zamiast powitania zapytał: „Co słychać na Kaukazie, panno Nato?”. Zdziwiłam się, skąd wie o moim pochodzeniu. Pamiętam, jak nagle zacytował Jesienina:

И вновь вернусь я в отчий дом,
Чужою рaдостью утешусь.
В зелëный вечер под окном твоим
На рукаве своëм повешусь…

(Powrócę, gdzie rodzinne strony,
W obcej radości gorycz tulić.
Gdy zajrzy w okno mrok zielony,
Powieszę się na swej koszuli.)

Wyrwało mi się: „Ach, to Sergiusz!”. I pamiętam dosłownie, jak powiedział: „Trzeba bardzo kochać poetę, żeby mówić o nim po imieniu”. A w pewnej chwili nagle rozkazał: „Niech pani wstanie”. I od razu wstałam, ale natychmiast burknęłam ze złością: „Głupie pomysły, na co to panu?”. Patrzał na mnie bez przerwy. Zapytałam: „Dlaczego pan mi się tak przygląda?”. Odpowiedział: „Bo pani ma taką małą twarz i takie duże oczy. A białka niebieskie jak z emalii”. Oczywiście byłam zachwycona. Pierwszy raz zwrócił na mnie uwagę dorosły mężczyzna, nie zakochany sztubak. Zdaje się, że po tych słowach nagle pożegnał się i wyszedł. Potem tak często mi opowiadał, że zobaczył mnie w tej „Ziemiańskiej” nagle i od razu. Że pytał o mnie Szenwalda. I że zakochał się właśnie w tej chwili, kiedy na jego rozkaz stanęłam wyprostowana jak żołnierz. Jednym z czułych przezwisk w przyszłości staną się słowa „Rycerzyk”, „Żołnierzyk”.

Następnej niedzieli przyszedł o dziewiątej rano. Był dość speszony, poprosił o szklankę wody. Pokój zdobiły straszliwe bohomazy Marychny, która była studentką warszawskiej Szkoły Sztuk Plastycznych. Oglądał je z przerażeniem. Prawie nic nie mówił. Wyjąkał tylko, że przez cały tydzień tkwił jak głupi w „Ziemiańskiej” i czekał na mnie. A mój adres na Koszykowej zdobył od Szenwalda.

Pod oknami fruwały gołębie, a na podwórzu rosła ogromna akacja i w pokoju było dużo zielonego cienia. I oczy Konstantego też były zielone. Zdaje się, że dopiero wtedy zobaczyłam go naprawdę i pierwszy raz powiedziałam do niego „Kot”. Zaraz potem poszliśmy do Łazienek. I już nie mogliśmy się rozstać. Pamiętam, że śpiewał piosenkę o mandarynie, że piliśmy kwaśne mleko w „Nadwiślańskiej” na placu Teatralnym.

Wieczór spotkał nas na moście Poniatowskiego. Chodziliśmy po ulicach Powiśla pod gazowymi latarniami. Poprosiłam, żeby powiedział mi swój wiersz, taki, który lubi najbardziej. Powiedział Ulicę szarlatanów.

A potem, pod mostem, nad samą Wisłą pomogłam mu zepchnąć jakąś starą deskę. I usiedliśmy na niej, tuż przy samej wodzie. Potem, w następnych latach, często powtarzał, że całe nasze wspólne życie zaczęło się właśnie od tej deski…

W domu znalazłam się dopiero o świcie. I od razu przyszło opamiętanie. Dotychczas byłam dzieckiem, w domu chowano mnie bardzo surowo. A tu cała noc z obcym mężczyzną… Nagle zrobił się biały dzień, wszyscy w domu jeszcze spali. Usłyszałam dzwonek do drzwi. Kot wleciał jak huragan do przedpokoju i ścisnął mnie tak mocno, że krzyknęłam. Mówił: „Zwariowałem przez ciebie. Zwariowałem dla ciebie…”.

[KIRA GAŁCZYŃSKA, Srebrna Natalia]