Jeśli spojrzeć na nakre­ślone na mapie kontury Jeziora Nidzkiego, porów­nanie narzuci się samo: patrzymy na głowę wiel­kiego jelenia ze wspa­niałym porożem. Taką sta­rą mapę z równie starą jelenią głową pokazał poecie gospodarz Prania, leśniczy Stanisław Popow­ski w niedługi czas po przyjeździe do mazurskiej głuszy. Poeta uznał to za jakiś znak niebios!

Wcześniej była całonocna podróż pociągiem, potem przywitanie z młodym, milkliwym mężczyzną, ub­ra­nym w spłowiały zielony mundur leśniczego. Wyda­wa­ło się, że Stanisław miał tak samo spłowiałe jasne włosy, niezwykle niebieskie, ale też jakby przyszarzałe oczy, był bardzo wysoki, chudy, garbił się nieco. Wskazał nam miejsca w rozłożystej, wygodnej łodzi i ruszyliśmy. Silnik perkotał miarowo, łódź płynęła dostojnie po pustym jeziorze. Przed dziobem rwały się ospale kaczki, dzikie gęsi, a dalej, za trzcinami aż po horyzont ze wszystkich stron stał gęsty, czarny, nieruchomy las, poprzecinany bindugami.

W pewnym momencie Natalia powiedziała, że to jezioro przy­po­mina rzekę. Zaczarowana rzekę, pełną blasków, a na wys­pie, którą właśnie mijaliśmy, muszą mieszkać dobre duchy… Te słowa jakby obudziły mil­czą­cego do tej pory poetę. Podniósł o­pusz­czo­ne ramiona i w nic nie widzących dotychczas oczach nagle zamigotał słoneczny pro­mień, został odbity blask z wo­dy, na twarzy pojawił się uś­miech, którego nie widziałam od dawna… Potoczyła się roz­mowa ze Stanisławem…

Łódź stanęła u podnóża wy­so­kiej skarpy szczelnie porośniętej starymi dębami, lipami, olchami. Po przejściu kilkudziesięciu stop­ni rozchwierutanych scho­dów, za zieloną ścianą drzew, stanęliśmy na podwórzu dużego zapuszczonego gospodarstwa, składającego się z kilku domów z czerwonej cegły. Największy, gęsto porosło dzikie wino, w każdym z dziesięciu okien czerwieniły się pelargonie. Na stromym dachu stodoły tkwiło wielkie bocianie gniazdo. Część gospodarczą od mieszkalnej odgradzał krzywy rozlatujący się płot. Dalej, z jednej strony stał las, z drugiej migotało jezioro; najbliżej leśniczówki, za sadem rozciągało się niewielkie pole ze zbożem i kartoflami.

Poeta ogarnął weselszym jakby spojrzeniem całe to biedne gospodarstwo, jakby się ucieszył, że jest właśnie takie — biedne, trochę zapuszczone, a jednocześnie pełne autentycznego wdzięku, pomachał ręką do szczekających psów i poszedł w kierunku werandy, na której stała niemłoda już kobieta, posiwiała, w chuście na głowie, nerwowo wycierająca w fartuch ręce. Domyślił się, że stoi przed matką pana Stanisława. Jedno spojrzenie w jej mądre dobre oczy i poeta zrozumiał, że także i tu znajdzie pomoc, serdeczność, troskę…

[KIRA GAŁCZYŃSKA, Zielony Konstanty]

Jezioro Nidzkie, fot. H. Hermanowicz

Jezioro Nidzkie, fot. H. Hermanowicz.