Trochę zmęczony siadłem na skał zrębach
słuchając głosu, co płynął z oddali:
— Jak marmur bity dłutem — moja gęba.

Patrzę, a zgraja rogonośców wali,
wlokąca widmo jakieś z gór do dołów;
widły żarliwe w brzuch widma wbijali.

— Jam jest Leonard Podhorski-Okołów,
enjambemaniak, sprośny rymokupca,
w sercu Białoruś miałem i aniołów.

Tak wyło widmo, a diabły do słupca
Leonardiatę przydźgały cezurą.
Rymną krwią krwawił rymowy porubca.

Ale tu ciała nasze czarną chmurą
obeszły, w głębsze zapadliśmy limby,
gdzie dołem smrody szły, ognie zaś górą…

Widoków onych nawet Danta rym by
nie mógł opisać, boski w swojej sztuce,
tumy wznoszący samotne jak limby:

Z ciała albowiem drąc sztukę po sztuce,
gryźli diabłowie larwę cum affectu:
Johannes Miller wieczny Nepomucen

był to. — Posłuchaj — Wergil z wąsem rzekł tu —
jako on Miller subiektywnie wyje:
Forsa i folga — synurektum tektum.

Empuzy, Lamie, Hapuny, Harpije,
Centaury złote i ciężkie od blasku
wrzasnęły nagle jak grom, kiedy bije:

Bowiem na skraju posępnego lasku,
lekki jak ibis, gdy chce obłok dosiąc,
pod cylinderkiem, miast Pallady kasku,

tuczny słowami lśniącymi nad mosiądz
Maitre Iwaszkiewicz chciał ćwierknąć sonetkę,
by w Akademii Piekła fotel osiąc.

Dwaj diabli wskazywali mu rozetkę
Legii Honoru, gdy on wierszodziałem
słodkim się parał, waniliowy Oetker.

Piękne to było, piękne. Gdy tak stałem,
głos mnie doleciał podobny do róży:
— Kucnij troszeczki, Jadziu, za tym wałem…

Chłopcze, to piekło wcale ci nie służy,
bo w raju piekła chcesz, a w piekle raju.
Tu zbladł i pióro schował, i się znużył.

Od wschodniej strony, na dachu tramwaju,
waty, androny, sterny, baliwerny,
hocki i klocki, gacki, baju-baju

padały w duszny Tartar niepomierny,
wrzeszcząc: — O mamo, serce me dynamo,
o ćremie, steruj, któryś jest bezsterny!

Aliści wzrok mój inna panoramą
począł się bawić, bo na czarnej łące
ogniami wzięty w kwadrat jakby ramą,

gdy mu wątróbsko sępy witkaczące
żarły, wył potępieniec. — Mnie zadziwia,
Mistrzu, ten człowiek — rzekłem — i hańbiące

czyny popełnić musiał. — On ma wywiad
sam i ze sobą, więc „guarda e passa”.
Przez czarnych borów spleśniałe igliwia

szliśmy. Szagale szarpały Pikassa,
kiedy w monoklu przemknął się diablotyn,
automobilom rzucający lassa.

— Znudził mnie — płakał monokl — Platon, Plotyn,
handlem się wreszcie bawię od lat wielu,
dla potępieńców czyniąc antipotyn.

Tyś mi się tutaj zjawił, o Kornelu,
łysoniu rzewny, i ty, Lechanisto,
i ty, Adolfie, mowy karuzelu.

O Leszku, Leszku, gdy panegirystą
mam już być twoim, ty, który obiema
rękoma butle wznosisz, o fletnisto,

do raju bym cię wzniósł. Właśnie go nie ma.
Kiedym plagiacką wyczyniał puentę,
blada i drżąca opadła mnie trema,

bowiem ujrzałem widemko nadęte,
palące „Maden”, wielkie jak korniszon;
widać, że człowiek był to altus mente;