JERZY ANDRZEJEWSKI
Legendą pozostanie na zawsze dom przy Krupniczej, właściwie na zewnątrz bez wyrazu, wysoki, ciężki i szary, z podwórkiem wśród trzech ciemnych oficyn, z czwartej strony natomiast sąsiadujący z ogrodem willi, która należała do żyjącego jeszcze zaraz po wojnie Józefa Mehoffera. Za to od środka dom na Krupniczej załadowany był jak arka Noego. Któż tym korabiem nie płynął ku niewiadomej przyszłości? Bodaj w jednym mieszkaniu sąsiadowali ze sobą Arur Górski, Jerzy Szaniawski i pani Janina Mortkowiczowa z córką, już nieżyjącą Hanną Olczakową i wnuczką, dzisiaj Joanną Ronikier. W mieszkaniu przy Otwinowskich przycupnął Wilek Mach, w mieszkaniu sąsiednim rezydował Jerzy Zawieyski, krótko przed wyjazdem do Łodzi Kazikowie Brandysowie, a o piętro wyżej Artur Maria Swinarski. Natomiast w ostatniej oficynie, na parterze, Kisielewscy obok Polewków. Wacek Kisielewski nie miał jeszcze wówczas trzech lat, był o kilka miesięcy starszy od mego syna. W tej samej oficynie mieszkali Gałczyńscy.
KIRA GAŁCZYŃSKA
Kronikarz tych krakowskich lat „burzy i naporu”, kronikarz niezwykłego miejsca jakim była Krupnicza, stworzył piękną książkę-dokument o czasie, który bezpowrotnie minął, o ludziach, dziś już cieniach, wędrujących wówczas przez trzy oficyny, podwórze, ogród Mehoffera, o toczonych przez nich gorących sporach w zapchanej przez przyjaciół stołówce, o ich kabaretach, tańcach, zabawach, śmiechu; ale także o ich dziełach pokrywanych z każdym rokiem coraz bardziej szarym kurzem niepamięci. O ich coraz częstszym bytowaniu jedynie na kartach wspomnień, w pamięci coraz mniejszej garstki ludzi. A przecież jeszcze wczoraj śmiali się, kochali, byli sławni…
TADEUSZ KWIATKOWSKI
Ciągnęło nas ku kontaktom osobistym. Był to czas szybkich — a w niektórych przypadkach trwających do dziś — przyjaźni i zaprzyjaźnień, sympatii i porozumień. Zacierały się rangi, nieważne były granice pokoleniowe. Te procesy bardzo ułatwił fakt, że także w siedzibie Związku Literatów przy ulicy Krupniczej powstała wreszcie stołówka. Zaczęliśmy się tu spotykać, poznawać i zbliżać ku sobie. Nie należy się dziwić, że niektóre obiady przeciągały się do posiłków wieczornych, a te dla odmiany kończyły o świcie. Mieliśmy poczucie i świadomość, że stoimy na progu wielkiego ogólnonarodowego wysiłku. Ale mieliśmy również prawo do świętowania i zabawy. Po prostu zaczął się i trwał zielony karnawał pierwszej Wolnej Wiosny. Byliśmy głodni nowych znajomości i zaprzyjaźnień, nowych radości i zabaw. Byliśmy też głodni wymiany myśli, sporów o sprawy najistotniejsze w życiu narodu i w rozwoju przyszłej polskiej literatury. Przyznaję: cieszyły nas drobne plotki i kpinki oraz bezlitosne podskubywanie bliźniego swego. Nareszcie byliśmy sobą i u siebie.