JÓZEF CZECHOWICZ [*]


Dwa Aspekty

Poezja Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego nie zbłądzi pode strzechy. Ale ma za to wszelkie dane, by stać się szerokich kół społeczeństwa, bo poza niewielką ilością przewrotnych akcentów zamyka się właściwie w obrębie „familijnego ciepła”, dobrze widzianego w sferze trzeciego stanu Rzeczypospolitej. A cokolwiek by się mówiło o przeszłości i przyszłości, dziś, w roku pańskim 1936, ton kulturalny naszemu życiu społecznemu (a także i osobniczemu) nadaje właśnie ów trzeci stan, oświecona mieszczaństwo. Dlaczegoż to K.I.Gałczyński ma być poetą mieszczaństwa? Dlaczego nie ci, którzy się oficjalnie za takich właśnie poetów uważają? Dlatego – odpowiedź prosta – iż K.I.Gałczyński najlepiej wyraża najlepszy stosunek owej mieszczańskości inteligenckiej. A przecież już u Fenelona pięknie to sformułowano, iż „należy zbierać jedynie kwiat wszystkich rzeczy”.

Ze wszystkiego, com tu powiedział wynika, iż intencją moją nie jest pomniejszanie wielkości pisarskiej autora Końca świata, lecz wyznaczenie mu miejsca, sklasyfikowanie problemu. A teraz argumenty.

Poeta ten uprawia z wdziękiem fantastykę (zdawałoby się, element poezji zgoła nie mieszczański). Ale jeśli ją zanalizujemy, stwierdzimy łatwo, że wywodzi się ona z Andersena, Swifta, Hoffmanna i już przez same te filiacje ma posmak specyficzny, daleki od patosu. Słowem, oscyluje między groteską czystej wody a tym odcieniem wyrafinowanej naiwności, która operuje pojęciami i wyrażeniami lekceważonymi, ale lubianymi. Trzeba by rzeczywistości, 100-procentowej naiwności, aby wierzyć, że na przykład taka strofa jak poniższa to modlitwa, a nie stylizacja na „niebieską łódkę”:

Aniele boży, Stróżu mój,
do żony mojej steruj
na swej łódce z niebieskiego papieru
i powiedz, że kocham ją,
Aniele-Stróżu mój…
(Modlitwa do Anioła Stróża)

Fantastyka Gałczyńskiego ogranicza się do aniołów, olbrzymów Karakuliambro, marzenia o nieistniejącym kraju Farlandii, do diabłów bardzo groteskowych. Jeden może tylko wiersz z całego jego dorobku wychodzi poza tor popularnej fantastyki: Kűferlin, bajka bardzo patetyczna, spokrewniona z późniejszym Balem u Salomona, w zakończeniu także przeszyta igłą groteski.

Czyż te wszystkie magie, szarlataństwa, anielstwa są z rzędu sztuki mieszczańskiej, czy nie przypominają Böcklina i Stucka?

Są to rzeczy dobrze smakujące oświeconemu mieszczaństwu, podobnie jak i sceptyczne uśmiechy Gałczyńskiego, jak i   sprowadzanie się „do maleńkości”. Exemplum:

… a tu jeszcze serdeczność, okiennice, bezpieczność
i dzwoneczki: dziń, dziń, Gierwazeńku.
(Szczęście w Wilnie)

albo też:

W oberży dla bezrobotnej inteligencji,
pod afiszem Ligi Morskiej i Rzecznej,
moja małą ma miejsce bezpieczne,
dużą łyżkę trzyma w małej ręce.
(Piosenka)

Te przymilności „tycie, tyciuteńkie” znamienne są dla trzeciego stanu, z którego powstają męże na miarę Fidiasza, lubiący w domu, dla siebie, „maleńkość”, „serdeczność”, „okiennice”, „ciepełko”.

To jest ta strona, którą Gałczyński zwraca się ku czytelnikom popularnego autoramentu i   którą ich może sobie podbić. Jeśli się doda do wyżej wymienionych cech żonglerkę niegroźną romantycznością (kabriolet, Wielka Księżna Kaukazu, papierowy księżyc, oberża) oraz częstokroć używanym nastrojem staroświeckim – rynsztunek poety znamy.

Poetom co innego smakuje w wierszach K.I.Gałczyńskiego: jego umiejętność naładowywania najmniej rzekomo „poetyckich” pojęć i obrazów potężnym ładunkiem poetyck0ści. Kiedy autor Balu u Salomona opisuje ulicę Towarową, kiedy mówi o rosole w kuchni dla inteligentów, kiedy „Krakus” mknie pod banderą do Młocin – zdarzenia codzienne i błahe wciąga wspaniały malsztrem [1] poezji i to, nie wiadomo jak, przez najprostsze słowa.

Bo Gałczyński jest w gruncie rzeczy prosty w poezji samej. To nie to, że w wierszach jest tak jakoś skromnie, czasem nawet po andersowsku dziecinnie. Nie. To właśnie uważam za sztukę i wyrafinowanie. Prostota natomiast zamyka si9ę w samej postawie groteskopisarza. Nawet kiedy nie wiedzieć jakie wyprawie łamańce, mruga porozumiewawczo. Wiadomo, że te wiersze wypływają ze źródeł emocjonalnych – oto pierwszy warunek prostoty. Wiadomo, że jakąkolwiek by miały szatę, dadzą się sprowadzić do równania nie tyle prostego, ale wprost   ubogiego.

Oto – po zamknięciu rozważań o mieszczaństwie tej poezji – jeszcze jedna cecha mieszczańska, bardzo szlachetna.

Wróćmy jednak do poetów. Ich cieszy wielka skala roboty poetyckiej kolegi Konstantego Ildefonsa. Ten ponury lekkoduch dokonywa dziwnych rzeczy. Wtrąca małe słówko „mówi” i już zaczyna się srebrna muzyka słowa. A właściwie to tylko owo „mówi” gra, jak akord:

Gulistan – mówi – to ogród róż,
W ogrodzie – mówi – strumienie.
Róże? Na skronie – mówi – róże włóż,
Strumienie – mówi – to cienie.
Kto mówi? – mówi. – To kilka chwil.
Świat – mówi – jak lalka znika,
Ach, to nic – mówi – to tylko tryl.
Kto mówi? Mówi muzyka…
(Bal u Salomona)

Gałczyński jest odważny. Nie boi się żadnych słów. W Balu u Salomona pozwala sobie kandelabry „poprzepaczać” i „wsparty na Watermanie jak pielgrzym odchodzi w otchłanie absolutnego zwątpienia”. Więcej: używa wyrazu „chor”, a nie „chór”, bo to „oceaniczniej”. Więc chłoną to poeci z radością (o słowożercy!) i do radości tej smutku muszą trochę domieszać, bo im się wydaje, że odważnym być łatwo, gdy się jest tancerzem groteski. Że i oni by mogli, gdyby pisanie poważnie nie obowiązywało do „poetyckich” słów. Niech się łudzą. Ale cieszmy się wraz z nimi, że u Gałczyńskiego są „zookobiety”, że są „światłosiostry” i „gwiezdnołape niedźwiedzie” i że „książęta, pamiętam, się izolowali”…

Do tego samego wdzięcznego charme’u należy nadużycie słów obcego pochodzenia i wprost obcych, przeważnie francuskich i łacińskich zwrotów. Może nie w tym zasługa, że są, ale w tym, że je w kontekst wprawiono tak bez szwu, tak lekko,tak naturalnie.

Otóż i dochodzimy do sedna tej poezji szarlatańsko-mieszczańskiej. Cokolwiek się w niej dzieje i jakkolwiek płynie wspaniała struga maestrii. I kiedy myślę o tym i o prostocie, grotesce, wysokiej sztuce, uśmiechu, mieszczaństwie, naiwności, alkoholu i diabelstwie (bo to wszystko Gałczyński), jedno mi tylko przychodzi na myśl porównanie, choć i to nie jest bez reszty: Paganini. Powiedziałem, com powiedział.

„Prosto z mostu” 1936 nr 13

  1. właść. malstrom – prąd morski o silnych wirach płynący u wybrzeży Norwegii