MARIAN EILE

W kwietniu 1945 wysłaliśmy do kiosków pierwszy numer „Przekroju”. A potem co tydzień następne. I nagle zja­wia się w redakcji Natalia. Jeszcze cała w czerni, z książeczką do nabożeństwa w ręku, jakby dopiero przed chwilą wyszła z obrazu Grottgera. A w tej książeczce obrazek wyrwany z innej książeczki. Na tym właśnie obrazku było kilka słów od Gałczyńskiego, świadczących że żyje.

Redakcja „Przekroju”„Przekrój” oczywiście natychmiast o tym napisał… Minął rok, co siedem dni u­ka­zy­wał się „Przekrój”, aż tu niespodziewanie, bez zapowiedzi, w ostatnich dniach marca 1946 pojawił się w redakcji osobiście Konstanty. W amerykańskim battle-dressie, w berecie, z uśmiechem. Przyprowadził go Jerzy Waldorff, który wówczas był w redakcji na stałe. On pierwszy gorąco namawiał Gałczyńskiego do współ­pra­cy z „Przekrojem”. Zaraz też, w numerze 56 z marca 1946 ukazały się wiersze Do Saskii, Rozmowa z diab­łem z Notre Dame i Ballada o szklarzach. Tak rozpoczęła się na­sza siedmioletnia przygoda. Jedyny chyba wypadek w tego rodzaju tygodników. Żeby wysokonakładowy, ilustrowany popularniak zamieszczał niemal w każdym numerze jeden, a czasem nawet kilka utworów wybitnego, ale jednak dość trud­ne­go, do szpiku kości lirycznego poety — to było arcyprzedziwne.

KIRA GAŁCZYŃSKA

Tak zaczęła się współpraca znakomitego twórcy i redaktora dziś już legendarnego „Przekroju” z poetą, w którym Marian Eile poruszył tyle strun, że ów znany nam „kran z inspiracją” przemienił się w wodospad Niagara. Eile ofiarował Winieta Zielonej Gęsi w „Przekroju”Gałczyńskiemu to, o czym on marzył przez całe swoje życie: dużo miejsca dla własnej twórczości w popularnym, czytanym i dobrze redagowanym piśmie. Za ten cenny dar poeta odpłacił hojnie, całym swoim nieprzebranym talentem liryka, kpiarza, satyryka, korespondenta, reportera, bo wszystkim tym dla „Przekroju” był Konstanty Ildefons Gałczynski. Jego wielki, tak różnorodny talent nie przemówiłby z taką siłą, gdyby nie in­dy­wi­dual­ność Mariana Eilego, co do tego nie mam cienia wątpliwości. Zawód-redaktor rzadko komu bywa dany w całym bogactwie jego możliwości. Z twórców i szefów pism w powojennej Polsce nie było nikogo, kto do­rów­nał­by Eilemu inteligencją, wiedzą, kulturą i owym mistycznym niemal instynktem, który jest bardzo rzadkim podarunkiem.

Zaczyna się dla Konstantego najlepszy jego okres twórczy: pisze dużo, dużo także drukuje. Na ostatniej stronie najpopularniejszego tygodnika Polski, pod uroczą winietką narysowaną przez Kamyczka pojawia się Najmniejszy Teatr Świata „Zielona Gęś”. Pojawia się i od pier­wsze­go spektaklu wywołuje oburzenie, zgorszenie i gniew sporej części czytelników „P”, radość i niekłamany zachwyt innych. I tak już będzie do końca ukazywania się Gęsi czyli do lata 1950 roku

Pierwsza Gęś opowiadała o Potwornym Wujaszku, który z powodu nudy wszystkich wokół morduje: baronową (szósta zbrodnia w tym tygodniu), kotka… Ale nuda zniknie, jak wiosną wróci generał: „Wróci z bronią w ręku. Na białym koniu. I wszystkie dzwony uderzą. I nie będzie nudy, tylko konstrukcja i wielki natchniony płacz odrodzenia. Jajka stanieją. Ja zostanę wojewodą smoleńskim. «God save general»”.

A potem przez blisko cztery lata Najmniejszy Teatr Świata szargał wszystko, co święte: e­po­kę dziejową, Ignacego Jana Paderewskiego, Matejkę, Wieszczów, emigrację, patos, Mo­niusz­kę i jodły na gór szczycie, obyczaje i przywiązanie do obchodzenia rocznic, ślubów, urodzin — zawsze w towarzystwie nadmiaru alkoholu, konferencje pokojowe, pogrzeby zbrodniarzy, Wieżę Mariacką, Salę Senatorską na Wawelu… I tak dalej, i tak dalej… Odpowiedzią były anonimy od „Szczerych lub Prawdziwych Polaków", jako przejaw zbiorowego oburzenia.

MARIAN EILE

Szczególnie niezwykła była jego skromność w życiu osobistym, w pracy. Przychodził do re­dak­cji, przynosił swoje teksty napisane piórem, zawsze zielonym atramentem. (…) Taka ciekawostka: Gałczyński nigdy nie nazywał tych swoich utworów, które przynosił, inaczej jak kawałkami. Obojętne co to było: czy wiersz, poemat, czy List z fiołkiem czy Zielona Gęś, wszystko to były kawałki. „Przyniosłem ci kawałek” — mówił. Nie używał innego określenia. Ale on tych kawałków robił po kilka dziennie…

Czasy były nieprzychylne, on pokornie poprawiał, retuszował, a nawet przerabiał swoje wiersze, fiołki i gęsi, aby mogły ukazać się w druku. Ze smutnym, ale z uśmiechem… Przy szalonej pewności, że to co pisze, jest dobre, bo miał pełne przeświadczenie o słuszności artystycznej tego co napisał, Konstanty był niezwykle łatwy w pracy i pokorny.

Kiedy WIELKI REDAKTOR
powoła mnie do siebie,
zrobię znak nad mą gwiazdą:
ŚRODA. NIE MA MNIE W NIEBIE;

bo we środę, jak zwykle,
błękitnym motocyklem
zwiozę na ziemię. W dół.

Punktualnie. Do ręki:
„Zieloną Gęś”. Piosenki.
„List z fiołkiem”. I błękit.

Od tych błękitnych kół.